Z uwagi na fakt, że niedawno obchodziliśmy to święto, a w naszym kraju z czytaniem jest krucho i od nas zależy, czy to się zmieni. Poniżej zamieszczam moją bajkę o bocianach. Proszę, przeczytajcie ją swoim milusińskim. W końcu czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. To od nas zależy, czy nasze dzieci w przyszłości jako nastolatki i dorośli ludzie będą sięgać po książki. Przyjemnej lektury :).
O dzielnym Stasiu i zaklętych bocianach, czyli skąd się biorą dzieci?
Wszyscy słyszeli, że bociany przynoszą dzieci, są pod ochroną i odlatują na zimę do ciepłych krajów. To polskie ptaki ze względu na kolor upierzenia, biało-czerwonego jak nasza flaga. Wszyscy darzymy boćki sympatią i z niecierpliwością wypatrujemy ich po długiej mroźnej zimie. Jednak nie każdy z nas zdaje sobie sprawę, że bociany są ptakami radomskimi i że dwa z nich nigdy nie odlatują, tylko zostają z nami całą zimę.
Wiecie, gdzie w Radomiu mieści się Straż Pożarna? Byliście w jej siedzibie przy ulicy Traugutta? Jeśli nie, to koniecznie poproście panią w przedszkolu lub w szkole, żeby was tam zabrała. A podczas wycieczki przyjrzyjcie się wizerunkowi splecionych bocianów, które stoją przy strażackim boisku. Ptasia para bacznie rozgląda się na dwie strony świata i opowiada swoje przygody…
***
Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy wasza prababcia była małą dziewczynką, straż pożarna już działała w Radomiu. Dzielni strażacy pomagali ludziom i gasili pożary. Nikt jeszcze nie myślał nawet o supermarketach, ludzie przeważnie mieszkali w drewnianych domkach lub kamienicach, a w mieście było mnóstwo terenów zielonych. Dzieci bawiły się na podwórkach, chodziły do szkoły, dorośli zaś pracowali. Często na ulicach można było zobaczyć wozy ciągnięte przez konie i płoszone przez stukot końskich kopyt gołębie.
Na obrzeżach miasta, w drewnianym domku, mieszkał Stasio z rodzicami i rodzeństwem. Miał trzy siostry i dwóch braci, a najmłodsza Helenka była zupełnie malutka. Leżała w białym beciku i na przemian albo wesoło się uśmiechała, albo gdy jej było źle lub niewygodnie, protestowała, płacząc. Była niemowlaczkiem i nie potrafiła jeszcze mówić i chodzić. Na pewno widzieliście w wózeczkach takie malutkie dzieci, a może sami macie rodzeństwo w tym wieku. Zresztą kiedy się urodziliście, też byliście tacy. Poproście rodziców, żeby pokazali wam zdjęcia.
No więc ta mała Helenka, Stasio i ich rodzeństwo żyli sobie szczęśliwie i beztrosko, a czas mijał im głównie na zabawach. Ich rodzice pracowali na zmiany, to znaczy że gdy mama była w pracy, opiekował się nimi tata, a gdy tata był w pracy – w domu zostawała mama. Czasem jednak zdarzało się tak, że rodzice prosili o pomoc sąsiadkę. Starsza pani miała na imię Zofia. Potrafiła robić na drutach z prędkością światła i piec najlepszą na świecie szarlotkę. Rodzeństwo mówiło do pani Zofii – „babciu”, gdyż bardzo im ją przypominała. Starsza pani zresztą sama to kiedyś zaproponowała i tak już zostało. A trzeba wam wiedzieć, że staruszka sama nie miała ani dzieci, ani wnuków. Nie miała już nawet męża, a nie lubiła siedzieć sama w domu. Z tego powodu chętnie zajmowała się rodzeństwem Tolaków, bo tak mieli oni na nazwisko.
Pewnego dnia ponownie miała się nimi zaopiekować. Był to początek wiosny. Zrobiło się ciepło na dworze i wszystko zaczynało powoli zielenieć. Rośliny rozkwitały, ptaszki śpiewały wesołe piosenki, w powietrzu pachniało wiosną. Tylko bociany spóźniały się w tym roku. Zawsze osiedlały się na ich dachu krytym strzechą i śpiewały radośnie, ale na razie nie było ich widać. Czyżby miały nie przylecieć? Stasio już widział tej wiosny boćki u jednych i drugich sąsiadów, nawet w środku miasta leciał jeden, gdy wychodzili z mamą od krawcowej. A tych, które miały gniazdo przy ich kominie, ciągle nie było…
Tata szykował się tego dnia jak zwykle do pracy. Zawinął w papier kanapki ze swojską kiełbasą i kiszonym ogórkiem, wypastował sznurowane buty, przeczesał grzebieniem włosy, przytulił i ucałował wszystkie swoje pociechy. Wyszedł z domu, a rodzeństwo spoglądało przez zamknięte okno, jak idzie do pani Zosi i puka do jej drzwi. Wiedzieli, że staruszka za chwilę przyjdzie i opowie im jedną ze swoich historii. Stasio lubił najbardziej, gdy pani Zosia mówiła o wojnie, a trzeba przyznać, że umiała snuć naprawdę ciekawe opowieści. Dzieciom znudziło się stanie w oknie, więc zaczęły się bawić. Siostry wyjęły lalki zrobione z gałganków, a Stasio z braćmi ustawili na podłodze żołnierzyki. Helenka spała. Dzieci bawiły się i bawiły, a pani Zosia nie przychodziła. Stasio miał już dość czekania i postanowił pójść do sąsiadki, by sprawdzić, co się stało. Rodzice nie pozwalali im samym wychodzić, lecz chłopiec pomyślał, że to przecież bardzo blisko i nic złego nie może się przydarzyć. Jak postanowił, tak zrobił.
Zapukał do drzwi, lecz nikt mu nie odpowiedział. Zapukał jeszcze raz. Pomyślał sobie, że skoro pani Zosia jest jak babcia, a on ma małą rękę, to może zapukał za cicho i staruszka po prostu nie usłyszała. Gdy głośniejsze pukanie okazało się nieskuteczne, postanowił zawołać: „Babciu! Jesteś tam?” – ale odpowiedziała mu tylko cisza. Zaniepokojony chłopiec zaczął walić małymi piąstkami w drzwi. Wiedział, że to nie jest zbyt kulturalne zachowanie, jednak bardzo się przestraszył. Szarpnął za klamkę. Jakież było jego zdziwienie, gdy drzwi otworzyły się. Stasio ostrożnie wszedł do sieni i zawołał: „Babciu, jesteś tu?”. Niestety, nikt mu nie odpowiedział. Chłopiec poczuł zapach szarlotki. Pomyślał, że babcia na pewno się nie obrazi, gdy spróbuje mały kawałeczek, i wszedł do kuchni.
Nagle… staje oniemiały. Pani Zosia leży na podłodze nieopodal kuchenki, na której coś się gotuje, a właściwie przypala. Płomień jest jednak tak duży, że garnka właściwie już nie widać. Ogień zaczyna wspinać się po kuchennej szafce i już, już dosięga zasłonki. Mały Staś boi się i zaczyna płakać. Łzy jak grochy po policzkach płyną, z nosa mu cieknie, biegnie z powrotem do domu, wpada zdyszany, nie może się wysłowić. Jego starsze rodzeństwo, Rozalka i Józio, domyślili się, że stało się coś złego z panią Zosią. Biegną co tchu do chaty staruszki i widzą ją zupełnie nieprzytomną, i wszechogarniający ogień, i gryzący czarny dym. Patrzą na to i nie wiedzą, co robić. Józio próbuje wejść dalej, by ratować kochaną sąsiadkę, jednak dym nie pozwala mu się przedrzeć. Czarne kłęby pochłaniają wszystko. Jakby miały jakąś wielką paszczę i tą łakomą paszczą zagarniały po kawałku, coraz dalej i dalej, dom pani Zosi. Rozalka płacze. Chwyta Józia za rękę i krzycząc: „pomocy!” biegną dalej. Co tu robić, co robić? Ogarnia ich panika. Nigdy nie byli w takiej sytuacji. Chcieliby się opanować, uciszyć łopotanie serduszek, lecz nie wiedzą jak.
Musicie wiedzieć, że w tamtych czasach nie było smartfonów i tylko nieliczni mieszkańcy mieli w domach telefony stacjonarne, takie ze słuchawką i cyferblatem, na którym wykręcało się cyferki. A dziś każde z was wie, że w przypadku pożaru należy wybrać numer 112.
Ten krzyk usłyszał i przerażenie dzieci zobaczył bankier, człowiek bardzo poważany w mieście. Woła Rozalkę i Józia do siebie, próbuje ich uspokoić. Nic z tego! Dzieci są tak przejęte, próbują opowiadać chaotycznie o tym, co widziały:
– Babcia Zosia, trzeba jej pomóc! – krzyczy Józio.
– Ogień i dym wszędzie! – sapie Rozalka.
Bankier, człowiek inteligentny, szybko miarkuje w tym, co się stało. Łapie dzieci za ręce i biegnie z nimi do pobliskiej piekarni.
– Tomaszu, Tomaszu! – krzyczy od progu zdyszany. – Pożar w domu Zosi naszej, szybko, wzywaj straż!
Piekarzowi dwa razy nie trzeba powtarzać. Już biegnie na zaplecze, już numer wybiera i adres dyżurnemu podaje. Bankier nie czeka jednak na to. Ufa Tomaszowi i wie, że ten zrobi, co potrzeba. Znów chwyta rodzeństwo za ręce i biegną z powrotem ulicami Radomia do domu pani Zosi…
A trzeba wam wiedzieć, że w tym czasie mały Staś nie próżnował. Gdy Rozalka z Józiem wybiegli z domu, on też wyprowadził resztę rodzeństwa i poszedł z nimi do pani Kowalikowej, która mieszkała w trzecim domu po lewej stronie drogi. Zostawił ich tam, nie tłumacząc niczego, i wrócił z powrotem do obejścia pani Zosi. Wygonił kury z podwórka, odpiął łańcuch Burkowi, wyprowadził Krasulę z obory. O wszystkich pamiętał, tylko zapomniało mu się o małej Helence, która spała w białym beciku, w swoim łóżeczku. A jak spała, to była bardzo cichutko i przejęty zdarzeniami Stasio o niej nie pomyślał. Mało tego! Nikt z rodzeństwa o niej nie pamiętał. Spała sobie malutka, uśmiechnięta, coś miłego jej się pewnie śniło…
Kowalikowa była bardzo zaskoczona, jednak nie pytała o nic. Wpuściła dzieci do siebie i wysłała męża i brata, by sprawdzili, co się dzieje. A Stasio pomyślał, że skoro ich dom stoi tak blisko domu pani Zosi, to i ich zwierzątka trzeba by uwolnić. Jak pomyślał, tak zrobił. Wypuścił ukochanego kundelka Burego, dwie kurki nioski i kota Mruczusia. Był już bardzo zmęczony, nóżki odmawiały mu posłuszeństwa. Chciał iść do domu Kowalikowej, sprawdzić co z rodzeństwem. No i wtedy usłyszał sygnał strażackich syren. Odetchnął z ulgą i ruszył w kierunku domu sąsiadki.
Tymczasem przy gospodarstwie pani Zosi zrobiło się zbiegowisko. Harmider co niemiara. Pełno ludzi. Jedni krzyczą, lamentują, inni ręce załamują, jeszcze inni za wiadra i gaśnice złapali i próbują ujarzmić ogień. Jakoś im to nie wychodzi. Płomienie liżą już dach słomiany. Rety, rety! Co się dzieje? Przeskakują iskierki na chatę Tolaków. Przecież ich dach też ze słomy! Oj, nieszczęście! Ratujcie, ludzie! Oto dzielni strażacy też już przyjechali, węże rozwijają, komendy wydają. Woda leje się strumieniem, silniejsza jest od płomieni. Co za ulga! Ogień coraz mniejszy. Ale co to się dzieje? Dwóch strażaków dzielnych wskakuje w płomienie! Prosto do kuchni pani Zosi. Tłum oddech wstrzymuje i nie może się nadziwić, jak to możliwe. Wszyscy się wpatrują w czarną czeluść, która jest teraz drzwiami do domu. I zamierają w przestrachu. I krzyczą, by ratować tych dwóch strażaków, bo pewnie spłonęli, bo się zaczadzili. I nagle ci, o których mowa, wychylają głowy przez kuchenne okno i wynoszą nieprzytomną panią Zosię. Słychać sygnał syreny – to pogotowie dojeżdża na miejsce. Sanitariusze wynoszą nosze, kładą na nich panią Zosię, „oddycha!” – wołają. Ludzie brawo biją, tym owacjom nie ma końca.
I wtedy właśnie do Kowalikowej przychodzi mama Stasia. Przestraszona, zatrwożona, ktoś jej powiedział, że tam znajdzie swoje dzieci. Musi jednak sprawdzić i upewnić się, czy aby na pewno wszystkie są całe, czy wszystkie zdrowe. Całuje i przytula swe pociechy. Zaraz, zaraz… coś się nie zgadza. „A gdzie jest Helenka?” – wrzeszczy na całe gardło i już nie czeka na nic, nie da się zatrzymać, biegnie w stronę pożaru. A dach domu Tolaków gore coraz mocniej, ogień do pokoi zaczyna się wdzierać. Ludzie nie chcą jej puścić, ona się szamoce i wrzeszczy: „Puśćcie mnie do córci! Puśćcie, ona zginie!” – I szlocha, i upada na kolana, bo taka bezsilna.
W tym momencie, w tym hałasie, niebo jakby bardziej pociemniało. Wszyscy zadarli w górę głowy i patrzą. „To boćki, boćki lecą!” – krzyczą. Zaiste, te dwa bociany, na które Staś tak długo czekał, właśnie pojawiły się, śpiewając wesoło. W samą porę! Gdy zobaczyły trwogę ludzi i rozpacz mamy Helenki, postanowiły pomóc. Nie myśląc wiele, wlatują przez komin do środka. Rozglądają się po izbie i jeden z nich w dziób łapie becik z niemowlęciem. Drugi próbuje śpiewać głośno, by wskazać drogę wśród dymu swojemu towarzyszowi, lecz wcale nie może. Dym wgryza się w dziób, bocian nie może już śpiewać. Z jego gardła wydobywa się tylko drewniany klekot. W końcu wylatuje na zewnątrz. Za nim ten drugi, trzymający za becik niemowlę. Ludzie nadziwić się nie mogą, jakie te ptaki odważne, oddają mamie Helenkę. Tolakowa płacze, sprawdza, czy córeczka żywa. A dziewczynka niczego nieświadoma, dopiero teraz się budzi i zaczyna płakać. Jak to możliwe, że spała tak mocno? Nikt nie wie.
Strażacy już kończą ogień dogaszać, mieszkańcy im pomagają. Ktoś mówi dowódcy o dzielnym Stasiu, o tym jak rodzeństwo i zwierzęta uratował. Chłopiec przytula się do mamy i jest zły na siebie, że zapomniał o Helence. Strażacy mu gratulują i mówią, że chętnie przyjmą go za parę lat w swoje szeregi. Wszyscy biją brawo, wiwatują. I wtedy dzieje się rzecz niezwykła. Te dwa bociany, które przyleciały i zobaczyły, że ich gniazdo zniszczone, długo kołują nad domostwem. Latają tak w kółko, zdawać by się mogło bez celu, i klekoczą, a ludzie się dziwią, czemu nie śpiewają. No tak, to dym gryzący pozbawił je głosu. Ten klekot jakby drewniany, złowieszczo unosi się nad domami. Taki rozpaczliwy, jakby był zaklęty, jakby te boćki już nie były boćkami. Nie mogą się pogodzić z utratą głosu i domu, nie chcą się wyróżniać spośród innych ptaków. Kołują coraz szybciej i szybciej i nagle wszyscy widzą, że boćki jakby spływają z nieba na ziemię. I kołują się coraz niżej i niżej, a ich klekot jest coraz cichszy i cichszy. Wszyscy patrzą i widzą, że to już nie są żywe bociany, ale… kamienne. Przytuliły się do siebie i patrzą w dwie strony świata, jakby chciały być blisko siebie i jednocześnie obserwować jak najwięcej wokół. Ludzie z wrażenia zaniemówili, kiwają głowami i nie potrafią zrozumieć, co też się właśnie na ich oczach stało. Jakiś sen koszmarny. Jak tu teraz podziękować boćkom, skoro one zaklęte?
Dowódca akcji postanowił, że weźmie boćki i znajdzie im honorowe miejsce na terenie radomskiej straży. Tak też zrobiono. Ludzie zapakowali je na wóz, przewieźli i ustawili w pobliżu boiska. I stoją tam do dzisiaj. Rozglądają się, wyciągając w górę długie szyje, by móc więcej zobaczyć, i ostrzegają przed pożarami. Czasem, gdy któryś wypatrzą, alarmują strażaków. A pożarnicy pomagają ich żywym kuzynom. Ile razy bywa, że któryś się w linie energetyczne zaplącze lub wypadnie z gniazda? Dzielni strażacy idą im wtedy na ratunek i nie pytają o nic.
Tymczasem dwa zaklęte kamienne bociany przypominają o tych zdarzeniach sprzed lat. Gdy będziecie blisko nich, przyjrzyjcie im się dokładnie i posłuchajcie ich opowieści. Wyniosły Helenkę z pożaru i może dlatego mówi się, że bociany przynoszą dzieci? Ale wy przecież jesteście już na tyle duzi, że wiecie, skąd się biorą dzieci. Po prostu przynosi je mama ze szpitala. Zgodzicie się ze mną, prawda?